USA zdradzają oznaki coraz większego zainteresowania Pacyfikiem. W przyszłości będą za pewne chętniej chronić Azjatów przed Chinami niż środkowych Europejczyków przed Rosją.
Ze względu na wydarzenia na Ukrainie zeszłotygodniowa wizyta prezydenta Baracka Obamy w Azji nie była w Polsce komentowana. Trochę szkoda, bowiem wizyta amerykańskiego prezydenta (którego uważamy za gwaranta bezpieczeństwa) w Japonii, Korei Płd., Malezji i Filipinach nie da się, w czasach globalizacji Pax Americana, oddzielić od sytuacji na Ukrainie. Od tego, jak bardzo USA będą zaangażowane w Pacyfik i tamtejszy region świata, zależy to, w jakim stopniu Stany będą się angażować w rozwój sytuacji na Ukrainie.
Zdumiało mnie też, iż wielu komentatorów i ekspertów, których nierzadko bardzo cenię, kwestionowało amerykański zwrot ku Azji („American pivot to Asia”). Jedni zdawali się go w ogóle nie zauważać, inni twierdzili, że w obliczu agresji Rosji na Krym jest już nieaktualny, jeszcze inni bagatelizowali jego znaczenie.
Istotnie, z efektywnością zadeklarowanego zwrotu ku Azji są pewne trudności – Syria, Bliski Wschód, teraz Ukraina. Nie zmienia to jednak faktu, iż „zwrot” postępuje. I azjatycka wizyta Obamy jest jego pełnym potwierdzeniem.
Przypomnijmy choćby 6 punktów z artykułu H. Clinton opublikowanego w 2011 r. w „Foreign Policy”: wzmacnianie relacji bilateralnych dotyczących bezpieczeństwa, pogłębianie współpracy z rosnącymi potęgami (Chiny), zaangażowanie w regionalne i multilateralne inicjatywy, promocja amerykańskiego handlu i inwestycji w regionie, utrzymywanie i powiększanie obecności wojskowej, promocja praw człowieka i demokracji.
Jeśli spojrzymy na to, co robił Obama w Azji, to będzie to niemal dokładnie realizacja punktów Clinton.
Po pierwsze, starał się zrównoważyć wpływy Chin, być może najważniejszego kraju z punktu widzenia całej wizyty, chociaż niewizytowanego. Obama we wszystkich azjatyckich stolicach mówił bowiem mniej więcej to, co w Tokio – podkreślał, że Chiny muszą przestrzegać międzynarodowych norm i reguł.
Po drugie, gospodarka. Prezydent promował „Trans-Pacific Partnership” (Partnerstwo Transpacyficzne) – regionalną organizację multilateralną wykluczającą Chiny. Obama zapewniał przy tym sojuszników, zwłaszcza Japonię, że USA są obecne w regionie („Ameryka jest i będzie krajem Pacyfiku”). Promował też współpracę ekonomiczną. Choć republikańska opozycja oskarżała go, iż skończy się jedynie na deklaracjach.
Po trzecie, podniesienie morale stacjonujących wojsk poprzez wizyty w bazach i spotkania z żołnierzami (mogą być potrzebni). Niepokojący może być naturalnie także fakt, iż Amerykanie zredukowali budżet obronny o blisko 7 proc. Należy jednak pamiętać, że w najmniejszym stopniu ta redukcja osłabi ich na Dalekim Wschodzie. Ewidentnie widać natomiast, że będzie im bardzo trudno grać na dwa fronty (tj. w Europie i w Azji, nie mówiąc o Bliskim Wschodzie czy innych regionach świata).
Azja jest dużo atrakcyjniejsza, a jej konsumenci mają znacznie zasobniejsze portfele. Kupią i zapłacą za amerykańskie produkty więcej niż środkowi Europejczyc.
Po czwarte, nastąpiła przełomowa wizyta w Malezji, która została wyśmiana przez Joshuę Kurlantzicka jako bezsensowna. Zdaniem tego wpływowego komentatora Malezja nie nadaje się do TPP, nie chce się reformować, w dodatku łamie prawa człowieka, np. wtrącając do więzienia lidera opozycji pod pretekstem… sodomii. Tyle tylko, że w czasach „zwrotu” pozyskanie sojusznika w regionie czy nawet zapewnienie sobie życzliwej neutralności danego kraju mogą być na wagę złota.
Amerykanie już dokonali rewolucyjnej zmiany w swojej polityce wobec Birmy, która po kilkudziesięciu latach izolacji przez Zachód niebezpiecznie zbliżyła się do Chin. Teraz mogą zrobić to samo w stosunku do Malezji, przymykając przy tym oko na pewne „niedostatki”. Niedawno wszak doszło do pierwszej w historii wizyty prezydenta USA w Birmie, a w Malezji do pierwszej od lat pięćdziesięciu.
Patrząc na całą sprawę z perspektywy polskiej, nie należy popadać w panikę. Z pewnością nie mamy do czynienia ze „scenariuszem dezintegracyjnym” (nazwa pochodzi z Białej Księgi BBN), w którym w kwestii bezpieczeństwa Polska byłaby zdana wyłącznie na siebie. Ameryka to gwarant naszego bezpieczeństwa i nadal jest hegemonem. Zdradza jednak coraz większe zainteresowanie Pacyfikiem. Może to oznaczać, iż w perspektywie dekady czy dwóch nie będzie w stanie angażować się zbytnio w wydarzenia w Europie Centralnej.
Powody, dla których Amerykanie będą bardziej chcieli współpracować z Azjatami i chronić ich przed Chinami, a nie środkowych Europejczyków przed Rosją, są dwa:
Pierwszy to taki, że Rosja, nawet jeśli utrzyma status mocarstwa, będzie mocarstwem wagi średniej, które nigdy nie będzie w stanie zagrozić hegemonii Ameryki. Jeśli zaś Chiny uporają się z problemami wewnętrznymi, ich potencjał skazuje je wręcz na rywalizację z USA.
Drugi powód to coraz liczniejsza, bogatsza i dynamicznie rozwijająca się azjatycka klasa średnia. Myśląc o amerykańskim eksporcie i inwestycjach, nie sposób nie zauważyć, że Azja jest dużo atrakcyjniejsza, a jej konsumenci mają znacznie zasobniejsze portfele. By zrozumieć dynamikę wydarzeń na Ukrainie, warto więc czasami obejrzeć coś więcej niż tylko kolejną relację ze Słowiańska.
Ekspert Instytutu Sobieskiego ds. polityki międzynarodowej i Azji.
W przeszłości między innymi Alternate Director i członek Rady Dyrektorów w Azjatyckim Banku Inwestycji Infrastrukturalnych (AIIB) z ramienia RP (2016-2018), Pełnomocnik Zarządu PKP Cargo ds. rynków Jedwabnego Szlaku (2018-2020), a także autor kilku książek dotyczących Chin i Azji. Autor licznych projektów edukacyjnych, w tym cyklu unikalnych seminariów o gospodarce światowej dla biznesu "Azjatycki Wiek".
Studiował (jako stypendysta MEN) na chińskich uczelniach wyższych m. in. Sun Yat Sen University w Kantonie i Uniwersytecie Pekińskim.
This website uses cookies to improve your experience while you navigate through the website. Out of these, the cookies that are categorized as necessary are stored on your browser as they are essential for the working of basic functionalities of the website. We also use third-party cookies that help us analyze and understand how you use this website. These cookies will be stored in your browser only with your consent. You also have the option to opt-out of these cookies. But opting out of some of these cookies may affect your browsing experience.
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.
Azja ważniejsza od Ukrainy
USA zdradzają oznaki coraz większego zainteresowania Pacyfikiem. W przyszłości będą za pewne chętniej chronić Azjatów przed Chinami niż środkowych Europejczyków przed Rosją.
Ze względu na wydarzenia na Ukrainie zeszłotygodniowa wizyta prezydenta Baracka Obamy w Azji nie była w Polsce komentowana. Trochę szkoda, bowiem wizyta amerykańskiego prezydenta (którego uważamy za gwaranta bezpieczeństwa) w Japonii, Korei Płd., Malezji i Filipinach nie da się, w czasach globalizacji Pax Americana, oddzielić od sytuacji na Ukrainie. Od tego, jak bardzo USA będą zaangażowane w Pacyfik i tamtejszy region świata, zależy to, w jakim stopniu Stany będą się angażować w rozwój sytuacji na Ukrainie.
Zdumiało mnie też, iż wielu komentatorów i ekspertów, których nierzadko bardzo cenię, kwestionowało amerykański zwrot ku Azji („American pivot to Asia”). Jedni zdawali się go w ogóle nie zauważać, inni twierdzili, że w obliczu agresji Rosji na Krym jest już nieaktualny, jeszcze inni bagatelizowali jego znaczenie.
Istotnie, z efektywnością zadeklarowanego zwrotu ku Azji są pewne trudności – Syria, Bliski Wschód, teraz Ukraina. Nie zmienia to jednak faktu, iż „zwrot” postępuje. I azjatycka wizyta Obamy jest jego pełnym potwierdzeniem.
Przypomnijmy choćby 6 punktów z artykułu H. Clinton opublikowanego w 2011 r. w „Foreign Policy”: wzmacnianie relacji bilateralnych dotyczących bezpieczeństwa, pogłębianie współpracy z rosnącymi potęgami (Chiny), zaangażowanie w regionalne i multilateralne inicjatywy, promocja amerykańskiego handlu i inwestycji w regionie, utrzymywanie i powiększanie obecności wojskowej, promocja praw człowieka i demokracji.
Jeśli spojrzymy na to, co robił Obama w Azji, to będzie to niemal dokładnie realizacja punktów Clinton.
Po pierwsze, starał się zrównoważyć wpływy Chin, być może najważniejszego kraju z punktu widzenia całej wizyty, chociaż niewizytowanego. Obama we wszystkich azjatyckich stolicach mówił bowiem mniej więcej to, co w Tokio – podkreślał, że Chiny muszą przestrzegać międzynarodowych norm i reguł.
Po drugie, gospodarka. Prezydent promował „Trans-Pacific Partnership” (Partnerstwo Transpacyficzne) – regionalną organizację multilateralną wykluczającą Chiny. Obama zapewniał przy tym sojuszników, zwłaszcza Japonię, że USA są obecne w regionie („Ameryka jest i będzie krajem Pacyfiku”). Promował też współpracę ekonomiczną. Choć republikańska opozycja oskarżała go, iż skończy się jedynie na deklaracjach.
Po trzecie, podniesienie morale stacjonujących wojsk poprzez wizyty w bazach i spotkania z żołnierzami (mogą być potrzebni). Niepokojący może być naturalnie także fakt, iż Amerykanie zredukowali budżet obronny o blisko 7 proc. Należy jednak pamiętać, że w najmniejszym stopniu ta redukcja osłabi ich na Dalekim Wschodzie. Ewidentnie widać natomiast, że będzie im bardzo trudno grać na dwa fronty (tj. w Europie i w Azji, nie mówiąc o Bliskim Wschodzie czy innych regionach świata).
Azja jest dużo atrakcyjniejsza, a jej konsumenci mają znacznie zasobniejsze portfele. Kupią i zapłacą za amerykańskie produkty więcej niż środkowi Europejczyc.
Po czwarte, nastąpiła przełomowa wizyta w Malezji, która została wyśmiana przez Joshuę Kurlantzicka jako bezsensowna. Zdaniem tego wpływowego komentatora Malezja nie nadaje się do TPP, nie chce się reformować, w dodatku łamie prawa człowieka, np. wtrącając do więzienia lidera opozycji pod pretekstem… sodomii. Tyle tylko, że w czasach „zwrotu” pozyskanie sojusznika w regionie czy nawet zapewnienie sobie życzliwej neutralności danego kraju mogą być na wagę złota.
Amerykanie już dokonali rewolucyjnej zmiany w swojej polityce wobec Birmy, która po kilkudziesięciu latach izolacji przez Zachód niebezpiecznie zbliżyła się do Chin. Teraz mogą zrobić to samo w stosunku do Malezji, przymykając przy tym oko na pewne „niedostatki”. Niedawno wszak doszło do pierwszej w historii wizyty prezydenta USA w Birmie, a w Malezji do pierwszej od lat pięćdziesięciu.
Patrząc na całą sprawę z perspektywy polskiej, nie należy popadać w panikę. Z pewnością nie mamy do czynienia ze „scenariuszem dezintegracyjnym” (nazwa pochodzi z Białej Księgi BBN), w którym w kwestii bezpieczeństwa Polska byłaby zdana wyłącznie na siebie. Ameryka to gwarant naszego bezpieczeństwa i nadal jest hegemonem. Zdradza jednak coraz większe zainteresowanie Pacyfikiem. Może to oznaczać, iż w perspektywie dekady czy dwóch nie będzie w stanie angażować się zbytnio w wydarzenia w Europie Centralnej.
Powody, dla których Amerykanie będą bardziej chcieli współpracować z Azjatami i chronić ich przed Chinami, a nie środkowych Europejczyków przed Rosją, są dwa:
Pierwszy to taki, że Rosja, nawet jeśli utrzyma status mocarstwa, będzie mocarstwem wagi średniej, które nigdy nie będzie w stanie zagrozić hegemonii Ameryki. Jeśli zaś Chiny uporają się z problemami wewnętrznymi, ich potencjał skazuje je wręcz na rywalizację z USA.
Drugi powód to coraz liczniejsza, bogatsza i dynamicznie rozwijająca się azjatycka klasa średnia. Myśląc o amerykańskim eksporcie i inwestycjach, nie sposób nie zauważyć, że Azja jest dużo atrakcyjniejsza, a jej konsumenci mają znacznie zasobniejsze portfele. By zrozumieć dynamikę wydarzeń na Ukrainie, warto więc czasami obejrzeć coś więcej niż tylko kolejną relację ze Słowiańska.
Źródło: Nowa Konfederacja. Czytaj dalej…
Autor
Radosław Pyffel
Ekspert Instytutu Sobieskiego ds. polityki międzynarodowej i Azji.
W przeszłości między innymi Alternate Director i członek Rady Dyrektorów w Azjatyckim Banku Inwestycji Infrastrukturalnych (AIIB) z ramienia RP (2016-2018), Pełnomocnik Zarządu PKP Cargo ds. rynków Jedwabnego Szlaku (2018-2020), a także autor kilku książek dotyczących Chin i Azji. Autor licznych projektów edukacyjnych, w tym cyklu unikalnych seminariów o gospodarce światowej dla biznesu "Azjatycki Wiek".
Studiował (jako stypendysta MEN) na chińskich uczelniach wyższych m. in. Sun Yat Sen University w Kantonie i Uniwersytecie Pekińskim.